Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mu wierna i nieustraszona w stosunku do samej siebie. Konieczność odwiezienia obu więźniów do ostrokołu Belaraba była teraz tak jasna i nieunikniona, że — sądził Lingard — nic w świecie nie byłoby go mogło od tego powstrzymać; ale gdzież znaleźć na ziemi drugą kobietę, któraby się tak do tego odniosła? I pomyślał, że w prawości i odwadze jest mądrość. Wydało mu się, że póki pani Travers nie stanęła u jego boku, nie wiedział nigdy, co to prawość, i odwaga, i mądrość. Zapatrzony w panią Travers, usłyszał, że zasługuje na to w jej oczach, aby mu rozkazywać i aby go błagać; i uczuł przez chwilę pełnię zadowolenia — jakby zupełnego moralnego wypoczynku.
Stał, milcząc, a pani Travers spojrzała szybko w bok i spostrzegła d’Alcacera — jak się widzi kogoś we mgle — ciemną postać stojącą tuż za ścianą z muślinu. Nie wątpiła, że patrzy w ich stronę, i że widzi ich daleko wyraźniej niż ona jego. Przyszło jej nagle na myśl jaki musi być niespokojny i przypomniała sobie, że prosił ją o jakiś znak, o jakieś ostrzeżenie w krytycznej chwili. Zrozumiała bardzo dobrze jego prośbę o chwilę czasu, by się mógł przygotować. Jeśli miał uzyskać więcej niż kilka minut, był to właśnie czas odpowiedni aby dać mu znak — znak, który sam podsunął. Pani Travers cofnęła się odrobinę, tak że światło padło na nią w całej pełni, i powolnym, wyraźnym ruchem przyłożyła lewą rękę do czoła.
— A więc — usłyszała gwałtowny szept Lingarda — a więc, proszę pani, musi się to stać dziś w nocy.
Można być prawym, nieustraszonym i mądrym, a jednak zadrżeć wobec prostej, nieuniknionej konieczności. Pani Travers drgnęła: „Dziś jeszcze! Dziś