Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

które nie drżały, choć czuła od czasu do czasu przyśpieszone bicie serca.
— Niech pani to nazwie, jak pani chce. To jest coś, czego człowiek potrzebuje by móc swobodnie oddychać. I niech pani posłucha! Jak mnie pani tu widzi stojącego przed sobą — nie dbam już o to.
— Ale ja dbam — odparła pani Travers. — Tak jak mnie pan tu widzi — dbam o to. To jest coś, co istotnie do pana należy. Pan ma do tego prawo. I powtarzam, że chodzi mi o to.
— Pani dba o coś mojego? — szepnął Lingard tuż przy jej twarzy. — Dlaczegoby pani miała dbać o moje prawo?
— Ponieważ — odrzekła, stojąc niewzruszenie, choć czoła ich się prawie stykały — ponieważ, jeśli kiedykolwiek powrócę do swego życia, nie chcę aby się stało jeszcze bezsensowniejszem z powodu wyrzutów sumienia.
Mówiła cicho; Lingard poczuł na twarzy jej oddech jak pieszczotę. D’Alcacer w klatce uczynił znów wysiłek, aby nie przerwać swego miarowego spaceru. Nie chciał nastręczyć Traversowi najlżejszej okazji do podniesienia się na łóżku i rozejrzenia wokoło.
— Że też dożyłem tej chwili — i słyszę, że ktoś dba o coś mojego! — szepnął Lingard. — I że to właśnie pani — pani, która odjęła mi całą moją twardość.
— Nie chcę, aby pana serce było twarde. Chcę, aby było mocne.
— Nic lepszego nie mogła pani powiedzieć aby je uczynić spokojnem — popłynął szept Lingarda. — Czy miał kto kiedy takiego przyjaciela? — wykrzyknął, podnosząc głowę, jakby gwiaździstą noc brał na świadka.