Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A ja siebie pytam, czy mógłby się znaleźć na świecie drugi człowiek, któremubym wierzyła jak wierzę panu. I mówię: dobrze! Niech pan idzie i ocali to, co pan ma prawo ocalić, i niech pan nie zapomina o miłosierdziu. Nie będę panu powtarzała, że jesteśmy zupełnie niewinni. Ziemia musi być małą zaiste, jeśli wplątaliśmy się tak w pańskie życie. To dość by uwierzyć w przeznaczenie. Ale nie umiałabym zachowywać się jak fatalistka i siedzieć z założonemi rękami. A gdyby pan był człowiekiem innego rodzaju, albobym straciła nadzieję, albo ogarnęłaby mnie pogarda. Czy pan wie, jak d’Alcacer pana nazywa?
Wewnątrz klatki d’Alcacer, spoglądający z ciekawością w ich stronę, zobaczył że Lingard potrząsa przecząco głową, i pomyślał z lekkim niepokojem: „Odmawia jej czegoś“.
— D’Alcacer nazwał pana Człowiekiem Losu — odrzekła pani Travers, a oddech jej przyśpieszył się nieco.
— To wielkie słowo. Wszystko jedno, on jest dżentelmenem. Chodzi mi o to, jak pani...
— Nazywam pana różnie — tylko nie pańskiem imieniem — rzekła spiesznie pani Travers. — Niech mi pan wierzy, d’Alcacer pana rozumie.
— On jest w porządku — wtrącił Lingard.
— I jest niewinny. Pamiętam, co pan powiedział: że niewinni muszą się zdać na los szczęścia. No więc, niechże pan robi to co jest słuszne.
— Pani myśli, że to jest słuszne? Pani w to wierzy? Pani to czuje?
— W tym czasie, na tem miejscu, ze strony takiego człowieka jak pan — — Tak, to jest słuszne.
Lingard pomyślał iż ta kobieta przedziwnie jest