Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Namiętność tego szeptu ugodziła go w piersi jak nóż.
— Co mam pani odpowiedzieć? — szepnął jak gdyby z rozpaczą. — Niech pani pamięta, że każdy zachód słońca to jeden dzień mniej. Czy pani myśli, że pragnę abyście tu byli?
Gorzki, leciutki śmiech popłynął w światło gwiazd. Pani Travers usłyszała, że Lingard nagle się od niej odsunął. Nie zmieniła pozy ani trochę. Natychmiast posłyszała także, iż d’Alcacer wyszedł z klatki. Harmonijny jego głos zapytał nawpół żartobliwie:
— Zadowolona pani z rozmowy? Może mi pani coś z niej powtórzy?
— Panie d’Alcacer, pan jest ciekawy.
— Cóż robić, w naszem położeniu... Wyznaję, że... Proszę pamiętać, że pani jest naszą jedyną ucieczką.
— Pan chce wiedzieć, o czem rozmawialiśmy — rzekła pani Travers, zmieniając zwolna pozę aby zwrócić się do d’Alcacera, którego twarz była prawie niewidoczna. — No więc — mówiliśmy o operze, o realizmie i złudzeniach sceny, o ubiorach, o nazwiskach i różnych innych rzeczach w tym rodzaju.
— O niczem ważnem — rzekł uprzejmie.
Pani Travers skierowała się w stronę klatki; d’Alcacer usunął się na bok. Wewnątrz przejrzystej budowli dwóch Malajów zawieszało okrągłe latarnie, których światło padło na siedzącego w fotelu Traversa i na spuszczoną jego głowę.
Gdy zebrali się wszyscy na wieczorny posiłek, Jörgenson ukazał się nagle niewiadomo skąd — jak to było jego zwyczajem — i oznajmił przez muślin, że kapitan Lingard przeprasza, ale nie przyłączy się do towarzystwa jak co wieczór. Potem odszedł wolnym krokiem.