Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Od tej chwili aż do końca posiłku i wniesienia polowych łóżek towarzystwo wewnątrz siatki nie zamieniło nawet dwudziestu słów. Dziwaczność sytuacji utrudniała niezmiernie wszelką wymianę zdań; a poza tem wszyscy mieli myśli, których ujawnienie byłoby najzupełniej bezcelowem. Pan Travers oddał się rozpamiętywaniu swej krzywdy. Była to nietyle ponura medytacja, co tępa, rozpaczliwa wściekłość. Niemożność opanowania sytuacji rozjątrzała go do głębi. D’Alcacer był zupełnie zbity z tropu. Oderwany w pewnem znaczeniu od życia może niemniej od Jörgensona, interesował się jednak biegiem wypadków i nie stracił doszczętnie samozachowawczego instynktu. Nie był w stanie ocenić dokładnie położenia, należał jednak do ludzi, którzy w żadnych okolicznościach nie są jak tabaka w rogu. Nie bawił się nigdy w dowcipy, ale miał dużo pogody. Jego zwykły, łagodny uśmiech dobrze go charakteryzował. D’Alcacer był więcej Europejczykiem niż Hiszpanem i miał tę prawdziwie arystokratyczną naturę, która skłonna jest przyznać każdemu uczciwemu człowiekowi coś z własnej szlachetności i w sądzie swym zupełnie jest niezależna od pojęć klasowych. Wierzył, że Lingard jest człowiekiem uczciwym i nie troszczył się nigdy o to jak go zaklasyfikować — chyba tylko z punktu widzenia jego interesującego charakteru. Miał coś w rodzaju szacunku dla indywidualnego wyglądu i obejścia tego marynarza. Uderzało go także, że Lingard nie jest zbliżony do żadnego typu, że można go mierzyć tylko jego własną miarą. D’Alcacer powiedział sobie z wrodzoną przenikliwością, iż wielu z pośród konkwistadorów znanych w historji mniej było wartościowych, ponieważ miało z pewnością mniej prostoty. Nie powiedział tego jednak wyraźnie pani