Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

powstrzymać od śmiechu z siebie samej — z pewnego zabawnego odkrycia, które zrobiłam.
— Podczas dzieciństwa? — usłyszała po chwili głęboki głos Lingarda.
— Och nie. Całe wieki później. Dziecko nie mogłoby zrobić takiego odkrycia. Czy pan wie, jaka między nami jest największa różnica? Otóż właśnie ta, że ja od dziecinnych lat żyłam jak widz patrzący na rozgrywającą się sztukę, ale nie oszukał mnie nigdy jej blichtr i hałas — wogóle nic z tego, co się działo na scenie. Czy pan rozumie co chcę powiedzieć, panie kapitanie?
Nastała chwila milczenia.
— Cóż z tego? Przecież nie jesteśmy już dziećmi. — Niezmierna łagodność dźwięczała w głębokim głosie Lingarda. — Ale nawet jeśli pani czuła się nieszczęśliwą, niech mi pani nie mówi, że pani sobie tego odtąd nie powetowała. Przecież wszystko jest na pani skinienie. Taka kobieta jak pani...
— Pan uważa, że ze strachu cały świat powinien paść przede mną na kolana.
— Nie — nie ze strachu. — Przebłysk wesołości mignął w ściszonym głosie Lingarda, który odetchnął głęboko i zaczął mówić z rozwagą. — Pani mąż....
Zawahał się chwilę, z czego skorzystała pani Travers i rzekła zimno:
— Nazywa się Travers.
Lingard nie wiedział jak to rozumieć. Wyobraził sobie, że zawinił przez pewnego rodzaju zarozumiałość. Ale jakżeż u Pana Boga ma tego człowieka nazywać? Przecież to ostatecznie jej mąż. Ta myśl była przykrą dla Lingarda, gdyż pan Travers okazywał mu wrogość w sposób dziwnie nierozsądny i irytujący.