Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Byli moimi gośćmi — mruknął. — Dałby Bóg, abym wkrótce przybył zażądać ich od ciebie... jako przyjaciel — dodał po krótkiej przerwie.
— I daj Boże, abyś nie odszedł z pustemi rękoma — rzekł Lingard, a czoło jego się wypogodziło. — Przecież nie mieliśmy zamiaru spotykać się tylko po to, aby prowadzić kłótnię. Czy byłbyś wolał ich widzieć pod opieką Tenggi?
— Tengga jest tłusty i pełen podstępów — rzekł pogardliwie Daman — to tylko kupczyk, którego pożera pragnienie by stać się wodzem. On jest niczem. Ale ty i ja posiadamy siłę prawdziwą. Jest jednak pewna prawda, którą możemy powierzyć sobie nawzajem. Serca ludzi łatwo się zniechęcają. Posłuchaj. Przywódcy idą naprzód, wspierając się na swych stronnikach; lecz umysły pospolitych ludzi są niestałe, pragnienia zmienne, a myślom ich zawierzyć nie można. Mówią, że wielki wódz z ciebie. Nie zapominaj, żem także wodzem i przywódcą zbrojnych mężów.
— Ja również słyszałem o tobie — rzekł Lingard spokojnym głosem.
Daman spuścił oczy. Nagle podniósł je i rozwarł szeroko; zaskoczyło to panią Travers.
— Więc słyszałeś. Ale czy to rozumiesz?
Pani Travers, wsparta lekko na ramieniu Lingarda, miała wrażenie, że gra w jakiejś wspaniale wystawionej sztuce na scenie oświetlonej jaskrawo — że to wszystko jest jakąś egzotyczną operą, której akompanjament stanowi nie muzyka, lecz wszechobecna cisza o rozmaitych tonach.
— Tak. Rozumiem to — odparł Lingard nadspodziewanie poufnym głosem. — Ale potęga jest także i w ręku wielkiego przywódcy.