Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pani Travers śledziła lekkie falowanie nozdrzy Damana, świadczące niejako o sile wzruszeń, które przeżywał, a pod jej palcami ramię Lingarda w białym rękawie nawet nie drgnęło, jakby było z marmuru. Nie patrząc nań, czuła że jednym ruchem mógłby skruszyć nerwową postać wodza, w którym żyło tchnienie wielkiej pustyni, nawiedzanej przez koczowniczych jego przodków, jeżdżących na wielbłądach.
— Siła jest w ręku Boga — rzekł Daman i twarz jego powoli zastygła. Zatrzymał się, czekając na odpowiedź; Lingard odrzekł: „Tak jest zaiste“ — poczem Daman ciągnął dalej z subtelnym uśmiechem: — ale On obdziela siłą stosownie do swej woli, dla własnych celów — nawet tych, którzy prawdziwej wiary nie wyznają.
— Ponieważ taką jest wola Boga, nie powinieneś względem nich żywić w swem sercu goryczy.
Cichy okrzyk: „Względem nich!“ i lekki, pogardliwy ruch szczupłej, ciemnej ręki, wysuniętej z fałd płaszcza, były prawie że zrozumiałe dla pani Travers w swej doskonałej, melancholijnej wzgardzie; pozwoliły też Lingardowi wniknąć głębiej w charakter sojusznika dostarczonego mu przez dyplomację Belaraba. Lingard czuł się tylko nawpół uspokojonym temi pozorami wyniosłości ducha. Liczył więcej na to, że Daman rozumie swój własny interes; gdyż Arab czekał niewątpliwie z upragnieniem na odebranie królestwa, po którem spodziewał się nagrody w zaszczytach i bogactwach. Jego ojciec i dziadek (Jörgenson wspominał o nich w liście, że przed dwunastu laty powieszono ich dla przykładu) byli przyjaciółmi sułtanów, doradcami władców, bogaczami, finansującymi wielkie wyprawy minionych czasów. Nienawiść uczyniła z Da-