Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ja cię znam również — rzekł Lingard.
— I wiatr — i morze — wykrzyknął serang urywanym głosem. — One są także wierne silnym mężom. Na Allaha! Ja, który jestem pielgrzymem i słuchałem słów mądrości w wielu miejscach, powiadam ci, tuanie: silnym jest ten, który wie, co się kryje w rzeczach pozbawionych życia, zarówno jak i w ludziach. Czy tuan jedzie na długo?
— Powrócę niebawem — razem z resztą białych z tamtego jachtu. To jest początek wielu podstępów. Wasubie! Daman, syn psa, uprowadził dwóch ludzi z mego plemienia. Twarz moja poczerniała.
— Tse, tse! Jaka dzikość! Nie należy obrażać przyjaciela, ani brata przyjaciela, aby zemsta nie nadeszła jak przypływ. Ale czyż wódz Illanunów może nie być tyranem? Moje stare oczy wiele widziały, ale nie widziały nigdy, aby tygrys zmienił swe pasy. Ya-wa! Tygrys tego zrobić nie może. To jest nasza mądrość — nieuczonych Malajów. Mądrość białych tuanów jest wielka. Oni myślą: siła wielu słów może sprawić, że tygrys — — Urwał, poczem dodał rzeczowo urywanym głosem: — Ster spoczywa bezpiecznie pod ostatnią ławką, na wypadek gdyby tuan chciał płynąć pod żaglem. Ta bryza nie ucichnie przed wschodem słońca. — I znów głos jego się zmienił, jakby dwie różne dusze przelatywały przez jego ciało. — Nie, nie, tuanie; zabij tygrysa, a wtedy będzie można policzyć pasy bez trwogi — jeden za drugim — o tak.
Wyciągnął szczupły, brunatny palec i nagle wykrztusił suchy dźwięk pozbawiony wesołości, jakby coś zagrzechotało mu w gardle.
— Nędzników tych jest wielu — rzekł Lingard.
— Nie, tuanie. Oni tylko idą za swymi wielkimi