Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sklepienia przez jaskrawy blask, rzuciła się ślepo na bryg nieodpartą lawiną; ludzie stali, chwiejąc się, jakby mieli paść pod brzemieniem czarnej i niemej klęski. Zatarte kontury brygu, maszty, takelunek, wszystko zdawało się wstrząsać ze zgrozy przed nieuchronną zatratą — gdy nagle ciemność skoczyła znów w górę, cienie wróciły na miejsca, ludzie ukazali się wyraźnie, smagli, o twarzach spokojnych, o błyszczących źrenicach. Zagłada minęła wraz z tchnieniem wiatru, przepadła.
Dysonans trzech głosów, które wydały jednocześnie przeciągły, zawodzący okrzyk, rozebrzmiał w znieruchomiałem powietrzu.
— Ohej, bryg! Rzućcie nam linę!
Łódź, obciążona pierwszym ładunkiem z jachtu, ukazała się i wpłynęła spokojnie na staw purpurowego blasku, rozedrganego wokoło brygu na czarnej wodzie. Dwaj majtkowie w przodzie łodzi wiosłowali, ściśnięci niewygodnie; w środku, na stosie podróżnych torb marynarskich z żaglowego płótna, siedział niepewnie jeszcze jeden, wsparty na obu rękach, z wyciągniętemi sztywno nogami, kanciasty i nieporadny. W świetle bijącem z rufy występowało to wszystko ponuro i dokładnie, a łódź, płynąca zwolna ku brygowi, miała wygląd podejrzany i żałosny. Lichy ładunek, który ją zapełniał, wyglądał jak ukradziony przez tych ludzi podobnych do rozbitków. Carter, stojąc w rufie, sterował nogą. Uśmiechał się z młodzieńczym sarkazmem.
— Otóż i oni! — krzyknął do Lingarda. — Postawił pan na swojem, panie kapitanie. Uważałem, że powinienem odwieźć osobiście ten pierwszy cenny ładunek —