Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tak mi mówiła — mówił Carter. — Ostrzegłem ją. Ona jest jak dziecko. Wszyscy tam są naiwni jak dzieci. A pan wie o tem. I ja też wiem o tem. Słyszałem coś nie coś o ludziach w rodzaju pana. Pan wyrzuciłby nas wszystkich za burtę, gdyby to panu dogadzało. Ot co myślę.
— I to już wszystko?
Carter skinął zlekka głową i odwrócił oczy. Zapadło milczenie. Wzrok Lingarda wędrował po brygu. Oświetlona część statku występowała jasno i chybotliwie aż do najdrobniejszych szczegółów, zamknięta w ścianach nocy i nakryta jej baldachimem. Lingard uczuł lekki wiew na twarzy. Powietrze się poruszyło, lecz płytkie morze, milczące i zagubione w mroku, nie dawało znaku życia.
Ta cisza ciążyła Lingardowi. Świat jego wysiłków i nadziei wydawał się martwym, wydawał się przepadłym. Pragnienie Lingarda było bezdomne w ciemności, która pochłonęła ten jego szmat morza, to wybrzeże i — pewność powodzenia. I właśnie tutaj, gdzie awanturnicza jego dusza czuła się w swoim żywiole, znalazł się jakiś zatracony młodzik, gotów zastrzelić go wskutek podejrzenia o dziwaczną zdradę. Zjawił się — i jużby chciał strzelać! To także jest wcale niezłe! Lingard zanadto był zmęczony aby się roześmiać — a może też i za smutny. Irytowało go również niebezpieczeństwo strzału, które uważał za realne, gdyż młodość jest porywcza. I ta noc, i to miejsce roiły się od przeciwieństw. Niepodobna było rozstrzygnąć, kto w tej mrocznej walce ma być wrogiem, a kto sprzymierzeńcem. Zetknięcia z ludźmi, wynikłe z tych komplikacyj w czasie podróży jachtem, były