Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

a usta były otwarte, jakby już, już miał się zatchnąć z niezmiernej ciekawości, zdumienia i oburzenia.
— Nie! Nie na piśmie — rzekł Carter spokojnie i cicho.
Lingard wyglądał, jak obudzony nagle ze snu przez jakiś krzyk. Głęboka i ponura zmarszczka wypadła — rzekłbyś — z mroku by osiąść na jego czole i szybko znowu w mrok wsiąkła — a gdy znikła był już taki spokojny, wzrok jego tak był trzeźwy a twarz opanowana, że trudno było uwierzyć, iż serce tego człowieka przeszło w tej ostatniej sekundzie próbę upokorzenia i niebezpieczeństwa. Uśmiechnął się smutno:
— No, mój młodzieńcze — rzekł z jakąś dobroduszną rezygnacją — co też pan tam ma? Nóż czy pistolet?
— Pistolet — odpowiedział Carter. — Czy pan się dziwi, panie kapitanie? — Mówił z zapalczywością, ponieważ uczucie żalu wkradało mu się zwolna do duszy niepostrzeżenie i nieodparcie, jak wzbierający przypływ. — Kto zaczął te wszystkie kawały? — Wysunął z kieszeni pustą rękę i mówił dalej podniesionym głosem. — Pan zamierza coś, czego nie mogę wyrozumieć. Pan — pan nie jest otwarty.
Pochodnie trzymane wysoko paliły się bez drgnienia, i w owej chwili głębokiego spokoju cienie na pokładzie brygu znieruchomiały jak ludzie.
— Tak pan myśli? — rzekł Lingard w zadumie.
Carter skinął głową. Był podrażniony tym obrotem rzeczy i wzrastającym popędem by ulec temu człowiekowi.
— A jednak pani Travers mi ufa — ciągnął Lingard łagodnie z tryumfem, jakby wysuwał nieodparty argument.