Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nim powiedziałem panu o wysłaniu naszej kapitańskiej łodzi. Ale byłem zaskoczony. Może nie? Niech pan sam powie! I tak też jej powiedziałem, kiedy mię pytała, co zaszło między panem a mną na tym brygu, przed mniej niż dwudziestu czterema godzinami. Aeraz raptem wszystko wygląda inaczej. To wystarcza taby nastraszyć kobietę — ale ona jest najdzielniejszą z nich wszystkich. Tamci do cna stracili głowę, ponieważ jest trochę ciemno i stało się coś, do czego nie są przyzwyczajeni. Ale ona jest czemś pochłonięta. Nie mogę jej przeniknąć! Urwał, wzruszył zlekka ramionami. — Tak jak i pana — dodał.
— W tem sęk, prawda? — rzekł zwolna Lingard.
— Właśnie, panie kapitanie. Czy dla pana to wszystko jest jasne? Zatrzymuje się naszą łódź, porywa się tych panów. W swoim rodzaju to wcale niezłe kawały, ale — wobec pana jestem smarkaczem — ale czy to dla pana jasne? Stary Robinson nie był wybredny, proszę pana i —
— Jasne jak słońce! — zawołał porywczo Lingard. — Nie mogę poświęcić —
Zatrzymał się. Carter czekał. Ludzie trzymający pochodnie stali sztywno, odwracając twarze od płomieni, a wśród gry świateł najbliższy maszt wznosił się w głuchą ciemność jak wyniosła kolumna. Liny wybiegały ukośnie wzwyż w ciemną próżnię i gubiły się dla wzroku, ale wysoko wgórze połyskiwał blok od brasu i widać było koniec rei, zawieszony w powietrzu i palący się jak gdyby własnem światłem. Niebo zachmurzyło się nad brygiem bez najlżejszego powiewu.
— Nie może pan poświęcić — powtórzył Carter, poruszywszy się niespokojnie na nogach.