Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Od czasu do czasu przerywał opowiadanie, aby zapytać poufnie, jakby mówił do starego przyjaciela: „Co byłaby pani zrobiła?“ — i ciągnął spiesznie dalej, nie czekając na aprobatę.
Uderzyło ją w tem wszystkiem wielkie uczucie, piękno wrodzonej zdolności kochania, która znalazła samą siebie, sposób wypowiedzenia się i zaspokoiła swą bezpośrednią potrzebę jakiegoś przedmiotu; uderzyła ją także tkliwość przejawiająca się gwałtownie, tkliwość, mogąca znaleźć ujście jedynie przez wspomaganie ludzkich istot walczących przeciw swemu losowi. Może nienawiść pani Travers do wszelkiego konwencjonalizmu, który pętał szczerość jej własnych porywów, uczyniła ją bardziej wrażliwą na wszystko, co jest istotnie wielkie i głębokie w przejawach ludzkich namiętności, przejawach tak prostych i tak nieskończenie różnorodnych, stosownie do danej strefy i chwili.
Cóż z tego, że opowiadający był tylko błędnym marynarzem, królestwo — dżunglą, a ludzie — mieszkańcami lasów, o których nikt nie słyszał! Wielkość idei opanowała prostą duszę tego człowieka; nie było nic niskiego w jego płomiennych porywach. Z chwilą, gdy pani Travers to pojęła, opowiadanie przemówiło do śmiałego jej ducha i to, co usłyszała, tak ją oczarowało, że wprost straciła świadomość, gdzie się znajduje. Zapomniała, że jest osobiście związana z tą opowieścią, którą zobaczyła w oderwaniu, daleko — jako prawdę czy fantazję przedstawioną malowniczym językiem, a rzeczywistą jedynie przez odzew jej wzruszenia.
Lingard zamilkł na chwilę. Namiętny szept jego ustał i pani Travers zaczęła się zastanawiać. Z początku było to tylko niejasne poczucie, że opowieść tego człowieka ma jakiś sens realny. Sens, który ją osobiście