Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wania. Nie chcę uznać, aby można było popełnić gwałt na ludziach naszej pozycji. Pragnę tylko napiętnować społeczne znaczenie podobnego wypadku.
Tu d’Alcacer pogrążył się znowu w rozpamiętywaniu chwili, gdy Edyta i Immada patrzyły na siebie — początek i koniec, liść i kwiat, okrzyk i zdanie. Głos pana Traversa rozlegał się jeszcze długo, apodyktyczny i uporczywy. Zakończenie zostało wypowiedziane z pewną gwałtownością.
— A jeśli niższa rasa zaginie, będzie to czystym zyskiem, krokiem do udoskonalenia społeczności — które to udoskonalenie jest celem postępu.
Przestał mówić. Iskry zachodu gasły na srebrze i krysztale, a naokoło jachtu przestrzeń płytkiego morza i wybrzeże zdawały się czekać nieporuszenie na nadejście zupełnego mroku. Obiad był już dawno skończony i cierpliwi stewardzi czekali ze stomyzmeci pod ulewą słów, jak wartownicy na deszczu.
Pani Travers podniosła się nerwowo i poszła na rufę, skąd zaczęła się wpatrywać w wybrzeże. Za nią słońce — które już było zaszło — zdawało się przedzierać przez masę wód żarem niewygasłego ognia, a pod jej stopami, z obu stron jachtu, połyskliwe morze barwiło się ciemno-fijołkowym odcieniem, jakby odbijając kolor jej oczu.
D’Alcacer podszedł spokojnym krokiem ku pani Travers i przez pewien czas stali obok siebie w milczeniu, oparci o poręcz. Wreszcie d’Alcacer rzekł: „Jak cicho!“ — a jej się wydało, że spokój tego wieczoru jest głębszy i bardziej znaczący niż kiedykolwiek przedtem. Prawie nie wiedząc o tem, wyszeptała: „Zupełnie jak we śnie“. Nastało długie milczenie: spokój wszechświata taką miał pełnię i wzniosłość, że dźwięki