Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ziomo rejami, przecinającemi wyniosłe, symetryczne omasztowanie, podobny był do pełnej życia istoty, obdarzonej zdolnością porwania się do czynu, przyczajoną pod spokojem pełnym lekkości i wdzięku.
Paru stewardów w białych kurtkach z mosiężnemi guzikami ukazało się na pokładzie i zaczęło się krzątać bezgłośnie, nakrywając do stołu na płaskim wierzchu luki świetlnej kajuty. Słońce płynęło ku innym krajom, ku innym morzom, ku innym ludziom; całe czerwone na bezchmurnem niebie ostrzeliwało jacht pożegnalną salwą szkarłatnych promieni, które rozsypywały się w ogniste iskry na krysztale i srebrze zastawy i nieciły krótkotrwałe płomienie w ostrzach nożów, powlekając różaną barwą białość talerzy. Smuga purpury leżała na morzu, jak plama krwi na błękitnej tarczy.
Siadając do stołu, pan Travers napomknął podrażnionym tonem o konieczności żywienia się konserwami, ponieważ wyczerpano już wszystkie zapasy zabrane na przejazd do Batawji. Było to wybitnie nieprzyjemne.
— Ale nie podróżuję dla swej przyjemności — dodał — a przeświadczenie, że ofiara z mego czasu i moich wygód przyniesie korzyść całemu światu, byłoby pełnem zadośćuczynieniem za wszelkie braki.
Zdawało się, że pani Travers i d’Alcacer nie są w stanie przezwyciężyć wybitnego wstrętu do rozmowy, która — jak zamierający powiew — konała raz po raz po każdym leniwym podmuchu. Bezbrzeżna cisza horyzontu, głęboki spokój wszystkiego co widzialne, spowijały ciała i dusze kojącym wpływem, uciszając zarówno myśl jak i głos. Przez długą chwilę nikt nie