Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

porywie i zatrzymała się, jakby zatrwożona dźwiękiem tych słów. Lingard przystanął.
— Mam nadzieję — zaczęła znowu — że to biedne dziewczątko doczeka się lepszych czasów — — Zawahała się.
Lingard czekał uważnie z powagą.
— Pod pańską opieką — dokończyła. — I wierzę, że pan miał względem nas życzliwe zamiary.
— Dziękuję pani — rzekł Lingard z godnością.
— I ty, i pan d’Alcacer — zauważył surowo pan Travers — zatrzymujecie niepotrzebnie tego — hm — człowieka i — hm — jego — hm — przyjaciół!
— Zapomniałem o pani — a teraz — co? Trzeba — trudno jest — trudno — — ciągnął Lingard bez związku. Spoglądał w fijołkowe oczy pani Travers i czuł się głęboko wzruszony i obezwładniony, jakby się wpatrywał w jakąś daleką przestrzeń. — Ja — pani nie wie — ja — pani — ja nie mogę... Ha! To wszystko jest winą tego człowieka! — wybuchnął.
Przez chwilę, jakby nie posiadając się z gniewu, mierzył wzrokiem pana Traversa, poczem wzniósł ramię nagłym gestem i ruszył wielkiemi krokami ku zejściu, gdzie Hassim i Immada, zaciekawieni, cierpliwie na niego czekali. Wymówił jedno jedyne słowo: „Chodźcie“ — i pierwszy zaczął schodzić do łodzi. Na pokładzie nie było słychać najlżejszego szmeru, gdy tych troje znikało jedno za drugiem — jakby spuszczali się w morze.

V

Popołudnie wlokło się w milczeniu. Pani Travers siedziała zamyślona i bezczynna z wachlarzem na ko-