Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niego — niekoniecznie jak na rozbójnika — ciągnął dalej.
— Czy pan się boi, panie d’Alcacer?
— Szalenie — odrzekł, schylając się po wachlarz leżący u jej stóp. — Dlatego właśnie zależy mi tak na zgodzie. I nie powinna pani zapominać, że jedna z waszych królowych stąpnęła niegdyś na płaszcz takiego może człowieka.
Oczy jej zabłysły; spuściła nagle powieki.
— Nie jestem królową — rzekła zimno.
— Niestety, nie — przyznał; — ale tamta kobieta nie miała żadnego innego czaru — prócz korony.
W tej chwili Lingard, do którego Hassim coś mówił poważnie, zaprzeczył głośno:
— Pierwszy raz widzę tych ludzi.
Immada chwyciła brata za ramię. Pan Travers rzekł szorstko:
— Zechce pan łaskawie zabrać tych krajowców.
— Pierwszy raz ich widzi — szepnęła Immada jakby w zachwycie.
D’Alcacer spojrzał na Edytę i posunął się o krok naprzód.
— Czyby nie dało się jakoś zażegnać tych trudności, panie kapitanie? — zapytał z wytworną uprzejmością. — Proszę wziąć pod uwagę, że nietylko mężczyźni są tu na statku —
— Niech zginą! — zawołała tryumfująco Immada.
Chociaż jeden jedyny Lingard zrozumiał znaczenie tych słów, wszyscy na pokładzie odczuli ciężar niespokojnego milczenia, które zapadło po jej słowach.
— Ach! on już odchodzi. No więc, proszę pani — szepnął d’Alcacer.
— Mam nadzieję — rzekła pani Travers w nagłym