Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jak długo jeszcze ma trwać ta komedja? Mówiłem już, żeby pan opuścił mój jacht.
— Niechże pan pomyśli o tych nieborakach — szepnął Lingard, rzuciwszy krótkie spojrzenie na załogę, zbitą w gromadkę blisko nich.
— Pan jest ostatnim człowiekiem, któremubym zaufał w każdej okoliczności — rzekł gryząco pan Travers bardzo zniżonym tonem, z niezrozumiałem lecz widocznem zadowoleniem. — Pan tutaj traci tylko swój czas.
Lingard zaczerwienił się gwałtownie aż po uszy.
— Pan — pan — — zająknął się i wpatrzył w Traversa. Żuł, pomrukując, jakąś zniewagę i wreszcie połknął ją z wysiłkiem. — Płacę swoim czasem za pańskie życie — rzekł w końcu.
Zauważył nagłe poruszenie i spostrzegł, że pani Travers wstała z fotela.
Tknięta nagłym impulsem, podeszła do grupy na rufie, kierując się wprost ku Immadzie. Hassim usunął się, a obojętny jego wzrok — jak przystało na szlachetnie urodzonego Malaja — przemknął po niej jak gdyby była niewidzialną.
Wysoka, giętka, poruszała się swobodnie. Cera jej była w cieniu tak olśniewająca, że zdawała się otaczać jej głowę aureolą. Na gładkie, szerokie czoło zsuwały się nisko obfite, blade blond włosy, cienkie jak jedwab, sfalowane jak morze, ciężkie jak hełm, bez połysku na zgięciach, jakby nietknięte nigdy przez promień światła; a szyja biała, gładka, tętniąca życiem, krągła szyja o delikatnym i silnym zarysie, podtrzymywała dumnie tę promienną twarz i blady gąszcz włosów nigdy przez słońce nie całowanych.
Pani Travers odezwała się żywo: