Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wie niewidzialny, dokonał tego wszystkiego; to on był twórcą, budowniczym i kierownikiem osiedla. Myśl ta wzbudziła w Lingardzie wielki podziw, a ciemna, szepcząca postać nabrała w jego oczach olbrzymiego znaczenia, jakby wcielała jakąś żywiołową siłę — władczą i nieśmiertelną.
— A nawet i teraz życie moje jest niepewne — jak gdybym był ich wrogiem — rzekł Belarab ponuro. — Spojrzenie nie zabija, ani też gniewne słowa, a przekleństwa nie mają siły, bo inaczej Holendrzy nie porastaliby tłuszczem, wysysając nasz kraj, a ja nie byłbym żyw tej nocy. Czy mnie rozumiesz? Widywałeś ludzi, którzy przeżyli lata walki? Oni nie zapominają o wojennych czasach. Dałem im ogniska domowe, i spokojne serca, i pełne brzuchy. Ja sam. A oni przeklinają moje imię ukradkiem, szepcząc jeden drugiemu na ucho — bo nie mogą zapomnieć.
Ten człowiek, którego opowieść rozbrzmiewała wojną i gwałtem, zdradził się niespodzianie z namiętnem pragnieniem bezpieczeństwa i spokoju. I opowiadał dalej, że nikt go nie chce zrozumieć. Niektórzy z tych, co nie chcieli zrozumieć — umarli. Białe zęby Belaraba błysnęły okrutnie w ciemności. Ale pozostali inni, których zabić już nie mógł. Głupcy! On pragnie, by zapomniano do cna o jego kraiku i ludziach, jak gdyby połknęło ich morze. Ale tamci nie mają ani mądrości ani cierpliwości. Czyżby nie mogli zaczekać? Śpiewają pięć razy na dzień modlitwy, lecz wiary nie posiadają.
— Śmierć przyjdzie na każdego — a dla prawowiernych jest końcem utrapień. Lecz wy, biali ludzie, którzyście dla nas za silni, wy umieracie także. Umieracie. I istnieje raj, tak wielki jak cała ziemia i wszystkie niebiosa razem wzięte — ale nie dla was — nie dla was!