Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

z twardego drzewa wysokości czterdziestu stóp lub więcej.
Dalekie lasy w głębi lądu, zabarwione połyskliwym błękitem, wyglądały jak we śnie widziane. Od strony morza pas wysokich pni i splątanego podszycia sięgał zachodniego brzegu owalnej laguny; a w przejrzystej świeżości powietrza grupy brunatnych domów — odbitych w wodzie lub wznoszących się nad falującą zielenią pól — kępy palm, ogrodzone plantacje, gaje drzew owocowych składały się na obraz wspaniałego dobrobytu.
Nad budynkami, nad ludźmi, nad nieruchomą powierzchnią wody i wielką równiną łanów błyszczących od rosy rozciągał się wyniosły, cudowny spokój bezchmurnego nieba. Zdawało się, że niema wcale drogi do tego kraju wspaniałości i ciszy. Niepodobna było uwierzyć, że tak blisko leży niespokojne morze ze wszystkiemi swemi darami i nieustanną swą groźbą. Nawet w okresie deszczów, gdy potężny huk wznosił się ze zbielałej przestrzeni płytkiego morza, do osady dochodził tylko rozległy szmer, to słabszy to silniejszy, który zawisał wysoko w powietrzu i unoszony wiatrem, zdawał się bujać tam i sam ponad ziemią; nikt nie byłby mógł odgadnąć skąd ów szmer pochodzi. Przypominał uroczystą pieśń wodospadu, to wznoszącą się, to znów zamierającą nad gajami i polami, nad dachami i głowami ludzi, nad spokojem tej ukrytej a kwitnącej osady, zamieszkanej przez zwyciężonych fanatyków, zbiegów i wygnańców.
Codzień popołudniu Belarab w otoczeniu eskorty, która zatrzymywała się przede drzwiami, wchodził do domu swego gościa. Pozdrawiał Lingarda, pytał o jego zdrowie, rozprawiał z nieprzeniknioną twarzą o rze-