Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zobaczył bardzo liczne twarze za szczupłą i otuloną w tkaniny postacią stojącą naprzeciw niego; świt rozjaśniał się szybko i wśród głuchej ciszy słowo: marhaba (witaj), wyszeptane wreszcie przez wodza, doszło najwyraźniej do uszu każdego z dworzan. Żołnierze ze straży przybocznej w czarnych myckach, wsparci na długich lancach, stali nieporuszenie wokół władcy. Widać było ludzi biegnących przez otwartą przestrzeń ku brzegowi. Gromadka kobiet wpatrywała się w przybyszów; stały na niskim kopcu, a z nad nieruchomych łodyg kukurydzy widać było tylko ich głowy. Nagle wśród grupy pustych chat w pobliżu rozległ się głos niewidzialnej jędzy, która z krzykliwą pasją wymyślała jakiejś niewidzialnej dziewczynie:
— Cudzoziemcy! Chcesz widzieć cudzoziemców? Jesteś pozbawiona wstydu! Więc ja, kulawa i stara, mam sama ryż łuskać? Niechaj zły urok padnie na ciebie i na cudzoziemców. Niech nigdy nie zaznają łaski! Niech ich ścigają z mieczami! Stara jestem. Stara. Niema nic dobrego w cudzoziemcach. O dziewczyno! Oby zczeźli od ognia!
— Witaj — powtórzył z powagą Belarab, patrząc prosto w oczy Lingarda.
Lingard spędził wówczas sześć dni w osadzie Belaraba. Z tych trzy przeszły na obserwowaniu się wzajemnem, przyczem nie padło żadne zapytanie i najlżejszą aluzją nie dotknięto sprawy, o którą chodziło. Lingard wylegiwał się na pięknych matach, któremi wódz usłał mały domek bambusowy, stojący nazewnątrz warownego częstokołu, gdzie biała flaga z zielonemi brzegami powiewała na wysokiej i cienkiej żerdzi, niższej jednak od ścian długich budynków o wyniosłych dachach; budynki te wznosiły się na słupach