Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

był widział Dziką Różę! — Głos jego załamał się nagle.
Lingard oparł się o poręcz kamiennego występu. Jörgenson przysunął się bliżej.
— Podpaliłem ją własnemi rękami! — rzekł bardzo cicho drgającym głosem, jakby czyniąc jakieś potworne zwierzenie.
— Biedaczysko — mruknął Lingard, poruszony do głębi tragiczną okropnością tego czynu. — Widocznie nie było innego wyjścia?
— Nie chciałem dopuścić, aby zgniła i rozpadła się w kawałki w jakimś holenderskim porcie — rzekł Jörgenson ponuro. — Czy pan słyszał kiedy o Dawsonie?
— Coś nie coś — nie pamiętam już teraz — mruknął Lingard, czując że zimny dreszcz zbiega mu po grzbiecie na myśl o jego własnym statku, butwiejącym powoli w jakimś holenderskim porcie. — On już nie żyje — prawda? — zapytał z roztargnieniem, rozmyślając czy zdobyłby się na odwagę podpalenia brygu — gdyby zaszła taka konieczność.
— Poderżnął sobie gardło na wybrzeżu pod fortem Rotterdamem — rzekł Jörgenson. Wychudła jego postać zachwiała się w niepewnem świetle księżyca, jak gdyby była z mgły. — Tak. Wykroczył przeciw jakimś przepisom handlowym — czy coś w tym rodzaju — i blagował przed porucznikiem z Komety, żądając sądu i procesu.
— „Ależ oczywiście“ — odparł ten pies. „To należy do sądu w Makassarze, zabiorę tam pański szkuner“. A potem, gdy się zbliżali do portu, nadział w pędzie statek Dawsona na skalistą rafę po stronie północnej — trach! Kiedy woda zalała już szkuner do