Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Stamtąd — rzekł Jörgenson. Szli dalej, a cienie ich w ubraniach i kapeluszach padały ciężko na statki dziwnego kształtu, które wożą po płytkiem morzu losy brunatnych ludzi. — Stamtąd! Umiem z nimi przesiadywać, umiem z nimi mówić, mogę przyjść i odejść, kiedy mi się podoba. Znają mnie już od trzydziestu pięciu lat — to kawał czasu. Niektórzy z nich dają białemu człowiekowi talerz ryżu i kawałek ryby. To wszystko co mi zostało — po trzydziestu pięciu latach życia, które im poświęciłem.
Milczał przez jakiś czas.
— Byłem jak pan — niegdyś — dodał, a potem położył rękę na rękawie Lingarda i szepnął:
— Czy pan daleko w to zabrnął?
— Do najostatniejszego centa — rzekł spokojnie Lingard, patrząc wprost przed siebie.
Połysk wody zagasł i maszty zakotwiczonych statków znikły w cieniu nadciągającej chmury.
— Niech pan to rzuci — szepnął Jörgenson.
— Pozaciągałem długi — rzekł zwolna Lingard i przystanął.
— Niech pan to rzuci!
— Nigdy w życiu nie rzuciłem niczego.
— Niech pan to rzuci!
— Na Boga, nie rzucę! — krzyknął Lingard i tupnął.
Nastąpiła chwila milczenia.
— Byłem jak pan — niegdyś — powtórzył Jörgenson. — Trzydzieści i pięć lat — nie rzuciłem niczego. A to, czego pan może dokonać, jest tylko dziecinną zabawką w porównaniu do interesów, które miałem w ręku — słyszy pan — choć jesteś pan wielkim człowiekiem. Kapitan Lingard z Błyskawicy... Gdyby pan