Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

przątnięty jedzeniem. Gdy znikło ostatnie ziarno ryżu, powstał z miejsca, pociągnął długi łyk wody z butelki, mruknął: „Rozumiem. Dobrze. Powiem Hassimowi“ — i zaciskając szmatę wkoło bioder, zabierał się do odejścia. „Daj mi czas dopłynąć do brzegu, tuanie“, rzekł, „a gdy łódź wyruszy, zapal drugie światło obok tego, które świeci teraz jak gwiazda nad twym okrętem. Zobaczymy je i zrozumiemy. A nie wysyłaj łodzi, póki błyskawice nie zrzedną; łódź większa jest niż człowiek na wodzie. Nakaż wioślarzom, aby kierowali się ku gajowi z palm i aby się zatrzymali, gdy wiosło zanurzone w wodę silnem ramieniem dotknie dna. Usłyszą wkrótce nasz okrzyk; ale jeśli się nikt nie pokaże, muszą odjechać przed świtem. Wódz może przełożyć śmierć nad życie, a ci, co z nami zostali, dzielnego są serca. Czy rozumiesz, o wielki mężu?“
— Ten chwat ma dobrze w głowie — mruknął do siebie Lingard i rzekł, gdy stali już obok siebie na pokładzie: — Ale na brzegu mogą być wrogowie, o Dżaffirze, i mogliby również krzyknąć aby oszukać mych ludzi. Więc niech wasz okrzyk brzmi: Błyskawica! Będziesz pamiętał?
Przez chwilę Dżaffir zdawał się krztusić.
— Bły-wica! Czy dobrze? Pytam się czy dobrze mówię, o silny mężu! — Po chwili cień jego stał już na burcie.
— Tak. Dobrze. Idź już — rzekł Lingard, a Dżaffir skoczył, stając się niewidzialnym długo nim o wodę uderzył. Rozległ się plusk; po chwili słaby głos zawołał szybko i niewyraźnie: „Bły-wica. Ah, ha!“ — i nagle szkwał z grzmotami runął z nową siłą na wybrzeże. W gromowych błyskach Lingard oglądał raz po raz wizję białego brzegu, gaj pochylonych palm,