tknięte i nieruchome pod krzywemi grotami płomieni, jakby jakaś bajeczna kraina nieśmiertelnych, przeciwstawiająca się gniewowi i ogniom niebios.
Lingard niepewny był dna, w którem tkwiła kotwica; obawiał się, że w straszliwych napadach lądowego wiatru grunt może puścić i został na pokładzie, czuwając nad bezpieczeństwem statku. Trzymał rękę na lince sondy, aby go ostrzegła natychmiast, w razie gdyby bryg pociągnął za sobą kotwicę; stał przy burcie prawie ciągle ogłuszony i oślepiony, ale oczarowany zarazem powtarzającą się błyskawiczną wizją nieznanego wybrzeża — widokiem tak porywającym zarówno z powodu przeczuwanych niebezpieczeństw jak i przez nadzieję powodzenia, którą nieznany brzeg budzi zawsze w sercu prawdziwego miłośnika przygód. A niezmienny wygląd tego wybrzeża, jego głęboki, niemy spokój pod strumieniami ognia i wśród gwałtownego huku, czynił je niewymownie tajemniczem i zdumiewającem.
Wśród napadów gwałtownej ulewy zdarzały się krótkie chwile spokoju, podczas których cichły niekiedy nawet i grzmoty, jakby dla zaczerpnięcia tchu. Podczas jednej z tych przerw Lingard, zmęczony i śpiący, zapadł w drzemkę, stojąc, i wydało mu się nagle, że gdzieś w dole morze przemówiło ludzkim głosem. Rzekło: „Niech będzie Bóg pochwalony“ — a głos dźwięczał słabo, wyraźnie i ufnie, jak głos dziecka w katedrze. Lingard drgnął i pomyślał: „Przyśniło mi się coś“ — gdy natychmiast morze odezwało się tuż pod nim: „Rzućcie mi linę“.
Grom warczał groźnie, a Lingard, krzyknąwszy do ludzi na pokładzie, patrzył z natężeniem wdół, aż wreszcie rozpoznał unoszącą się na wodzie zadartą twarz
Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/101
Wygląd
Ta strona została skorygowana.