Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/066

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rzędowi ludzi, którzy stali bezczynnie oparci plecami o bok szalupy w połowie dłużni okrętowej. Przeszedł obok nich, patrząc zbliska w tępe twarze. Posunęli się; zajął miejsce u końca szeregu.
— Deszcz był wielki a wiatr potężny, o ludzie — rzekł tonem wyroczni — ale żaden wiatr nie uszkodzi tego okrętu. Wiedziałem o tem, stojąc i pilnując żagla, który jest powierzony mej pieczy.
Głuchy, bezbarwny pomruk rozległ się wśród Malajów. Z nad nawietrznej poręczy olbrzymi bałwan rzucił im w oczy garść ciężkich kropel kłujących jak grad. Podniosły się ciche jęki pełne oburzenia. Jeden z ludzi westchnął. Inny zaśmiał się spazmatycznie przez szczękające zęby. Żaden nie odszedł. Mały kassab obtarł sobie twarz i ciągnął dalej bezdźwięcznym głosem przy akompaniamencie syczącego szumu fal, które pędziły miarowo ku rufie wzdłuż boków okrętu.
— Czyście słyszeli jak biały wołał na wiatr — głośniej od wiatru? Ja słyszałem, bo byłem blisko przodu. A i przedtem, w ciągu wielu lat, które przesłużyłem u niego, słyszałem często jak krzyczał czarodziejskie słowa oddalające niebezpieczeństwo. Ya-wa! To jest prawda. Spytajcie Wasuba, który jest hadżim tak jak i ja.
— Widywałem statki białych z połamanemi masztami — rozbite jak i nasze prao — zauważył smutnie wysmukły, chuderlawy Malaj, który trząsł się obok kassaba, zwieszając głowę i usiłując objąć swoje łopatki.
— To prawda — przyznał kassab. — Oni wszyscy są dziećmi szatana, ale na niektórych spływa więcej łask. Dobrze jest słuchać takich ludzi na morzu lub w bitwie. Widziałem tego, który tu jest panem, jak walczył z dzikimi ludźmi co jedzą swych nieprzyja-