Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/062

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Zostawiłem go na dole — był w jakimś transie. Gdzie moja łódka?
— Pańska łódka jest za rufą. A mojem zdaniem jest pan równie niegrzeczny jak i niegodzien zaufania — jota w jotę — co panu już wykazałem.
Carter ruszył chwiejnie ku tylnej burcie i za pierwszym krokiem natknął się na kogoś, kto się usunął. Wydało mu się, że taka noc obniża wogóle poziom człowieka. Pomyślał że mógłby dostać po głowie od każdego, ktoby potrafił dźwignąć lewar. Czuł się dziwnie podrażniony. Nagle rzekł głośno, zwracając się do Shawa, gdyż przypuszczał że pomocnik gdzieś jest w pobliżu:
— A mojem zdaniem — i na pana, i na pańskiego szypra przyjdzie prędki i marny koniec, zanim —
— Myślałem, że pan już jest w swojej łódce. Czy pan zmienił zamiar? — spytał Lingard głębokim swym głosem tuż obok Cartera.
Carter ruszył poomacku, trzymając się burty, póki jego ręka nie natrafiła na linę, która w tej zupełnej ciszy zdawała się własnym impetem biec prosto w ciemność. Zakrzyknął na łódkę i usłyszał natychmiast szum wody ocierającej się o jej boki, gdy holowano ją prędko pod wychył rufy. Potem Carter zamajaczył na poręczy bezkształtną plamą i w następnej chwili znikł, jakby zapadł się w przepaść. Lingard usłyszał go mówiącego:
— Złap mię za nogę, Janie. — Głuchy łoskot rozległ się w łodzi i jakiś głos burknął: „Już dobrze“.
— Trzymajcie się zdaleka od wychyłu rufy — rzekł Lingard w noc spokojnym, ostrzegawczym głosem. — Bryg może się cofnąć dobry kawał, jeśli szkwał go nie pchnie porządnie.