Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/061

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cych pocichu, jak gdyby powierzali sobie sekrety ważne lub haniebne. Noc zatarła nawet słowa, a tajemnica jej pochłonęła wszystko, każdy dźwięk nawet — nie ogarniając tylko niewiadomego, które zdawało się krążyć wkoło człowieka, by wyciągnąć znienacka rękę w dotknięciu nagłem, poufałem i przerażającem. Nawet beztroski młody ex-oficer ze statku handlującego opium nie mógł pozostać nieczułym na złowieszczość tej chwili. Co to za okręt? Co to za ludzie? Co się stanie jutro? Z nim, Carterem? Z jachtem? Uczuł nagle, bez żadnej innej przyczyny prócz tej ciemności, że zabrnął w przykrą historję — i on i jego ludzie. To niewyrozumowane przekonanie sprawiło, że zachwiał się przez sekundę na nogach i chwycił mocno za zasuwę tambuczy.
Głos Shawa, który zabrzmiał na prawo tuż koło jego ucha, sprawił mu ulgę i rozjaśnił jego zmącone myśli.
— Ach! to pan. Przyszedł pan tu nareszcie — rzekł zwolna pierwszy oficer. — Okazuje się teraz, że mamy pana holować. To jest najlepsze z tych wszystkich dziwacznych historyj. Jakaś tam łódka zjawia się cichaczem Bóg wie skąd, no i okazuje się — że to dawno oczekiwany przyjaciel! Bo przecież pan jest jednym z tych przyjaciół, których szyper miał spotkać gdzieś w tych okolicach. Prawda? No, no! Ja wiem więcej niż się panu wydaje. Czy pojedziemy teraz do — — no niechże pan powie — do... no, jakże tam... przecież pan wie?
— Tak. Wiem. A pan nie wie? wycedził niewinnie Carter.
Shaw stał przez chwilę bardzo cicho.
— Gdzie mój szyper? — zapytał wreszcie.