Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/057

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

oczy ile się panu podoba, ale tak jest! I może być zapóźno już nawet w chwili, gdy tu rozprawiamy.
Uderzył kostkami zgiętych palców w stół i obudził znów szklanki, które zadźwiękły jak cienki, żałosny finał jego słów. Carter stał oparty o bufet. Zdumiał go nieoczekiwany zwrot rozmowy; szczęka opadła mu zlekka a oczy nie schodziły ani na chwilę z twarzy Lingarda. Milczenie w kajucie trwało tylko parę sekund, ale Carterowi, który czekał z zapartym oddechem, wydało się bardzo długiem. I nagle usłyszał w tej ciszy po raz pierwszy wyraźne tykanie zegara — pulsujące uderzenia, jakby małe metalowe serce za cyferblatem spłoszyło się czegoś i dostało palpitacji.
— Kanonierka! — zawołał nagle Lingard, jak gdyby ujrzał dopiero w tej chwili, w świetle jaskrawej błyskawicy myśli, wszystkie trudności położenia. — Jeśli pan nie wróci razem ze mną, to wkrótce nie pozostanie już nic do czegoby pan mógł wracać. Pańska kanonierka nie znajdzie ani jednego wręga z kadłuba, ani jednego trupa zostawionego na znak nawigacyjny. Nic nie znajdzie. Nie kapitana kanonierki wam trzeba. Mnie wam trzeba. Pan waszego szczęścia nie widzi, ale ja widzę swoje szczęście — i niech pan posłucha —
Dotknął palcem wskazującym piersi Cartera i rzekł z nagłą łagodnością w głosie:
— Jestem człowiekiem białym i z wyglądu i z duszy; nie pozwolę aby niewinnym ludziom — i to kobiecie w dodatku — stało się coś złego, jeżeli mogę temu zapobiec. A jeśli ja nie zapobiegnę, nikt tego nie potrafi. Rozumie pan — nikt! Niema czasu na namysły. Jestem jak każdy człowiek godny tej nazwy, nie wypuszczę z rąk żadnego przedsięwzięcia póki je mogę utrzymać — a tak jest właśnie —