Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/058

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ton jego był perswadujący, prawie pieszczotliwy; trzymał teraz guzik od kurtki Cartera i pociągał go zlekka, mówiąc dalej poufnie:
— Tak jak rzeczy stoją obecnie, panie Carter, prędzej bym — że się tak wyrażę — zastrzelił pana tu na tem miejscu, niżbym pana wypuścił po to, aby pan podniósł alarm na całe morze o ten wasz głupi jacht. Muszę mieć wzgląd na życie innych jeszcze ludzi — i na przyjaciół — i na pewne obietnice i — i także na siebie. Zatrzymuję pana — zakończył ostro.
Carter odetchnął głęboko. Obaj mężczyźni mogli słyszeć nad sobą na pokładzie ciche kroki, krótkie szepty, niewyraźne słowa mówione blisko luki świetlnej. Głos Shawa zabrzmiał głośno i burkliwie:
— Zwinąć górne marsle, tindalu!
— To ci dopiero dziwaczna historja — mruknął Carter, patrząc w podłogę. — Dziwny z pana człowiek. Zdaje mi się że trzeba wierzyć temu co pan mówi — chyba, że pan i ten pański pomocnik jesteście dwaj warjaci, którzy w jakiś sposób zawładnęli tym brygiem. Przecież ten człowiek tam na górze chciał wszcząć ze mną sprzeczkę o to, że znalazłem się tutaj, a teraz pan mi grozi, że raczej mnie pan zastrzeli niż stąd wypuści! Nie wiele sobie z tego robię, bo prędzej czy później wisiałby pan za to, a nie wygląda mi pan na człowieka, który ma skończyć w ten sposób. Gdyby to, co pan mówi, było prawdziwe choćby tylko w połowie, powinienbym wracać do statku tak prędko jak tylko się da. Wydaje mi się jednak, że pański przyjazd będzie dla jachtu małą pociechą — i że moja obecność może się tam na coś przydać. — To ci dopiero... Czy mogę jechać w swojej łódce?