Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/053

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tak, tak — rzekł śpiesznie Lingard. — Niech pan posłucha, panie Carter — którędy pojechał wasz pierwszy oficer do Singapuru? Przez cieśninę Rhio?
— Tak mi się zdaje — odparł Carter nieco zdziwionym tonem — a dlaczego pan pyta?
— Poprostu żeby wiedzieć... A co tam, panie Shaw?
— Czarna chmura podnosi się od północy, panie kapitanie i zaraz będziemy mieli wiatr — rzekł Shaw, stojąc na progu.
Ociągał się z oczami zwróconemi na karafki.
— Napije się pan szklankę? — rzekł Lingard, podnosząc się z krzesła. — Idę na górę się rozejrzeć.
Poszedł na pokład. Shaw zbliżył się do stołu i zaczął przygotowywać sobie napój, manewrując butelkami w głębokiem milczeniu i z przesadną ostrożnością, jakby z kruchych naczyń odmierzał jakąś śmiertelną truciznę. Carter siedział z rękami w kieszeniach, oparty o tylną poręcz krzesła, i oglądał go chłodnym wzrokiem od stóp do głów. Pomocnik Lingarda podniósł szklankę do ust; wpatrzony z nad jej brzegu w nieznajomego, wysączył powoli zawartość.
— Pan to ma nosa do znajdowania pociemku okrętów, mój panie — rzekł dobitnie, stawiając szklankę na stole z niezmierną delikatnością.
— Co? Cóż to znowu? Zobaczyłem was zaraz po zachodzie.
— I wiedział pan dobrze, w którą stronę patrzeć — ciągnął Shaw, spoglądając ostro na Cartera.
— Patrzyłem na zachód, gdzie było jeszcze jasno, co każdy rozsądny człowiek zrobiłby na mojem miejscu — odparł tamten z pewną niecierpliwością. — O co panu właściwie chodzi?