Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/052

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Więc jechaliście z Manilli?
— Aha. Do Batawji. Właściciel nasz chce studjować holenderski system kolonjalny. Zamierza wykazać jego błędy. Pan wie jak to jest — nie można nie słyszeć wielu rzeczy, kiedy się trzyma wartę na rufie. Potem jedziemy na Ceylon na spotkanie parowca. Nasz właściciel wróci do domu tą samą drogą, którą przyjechał — lądem przez Egipt. A jacht, oczywiście, pojedzie naokoło przylądka.
— Więc tam jest kobieta? — rzekł Lingard. — Pan mówi, że macie na jachcie kobietę. Czy jesteście uzbrojeni?
— Nieszczególnie — odparł niedbale Carter. — Jest tam parę muszkietów i dwie myśliwskie strzelby na rufie. To mniej więcej wszystko; — zdaje mi się, że to albo zadużo albo zamało — dodał z lekkim uśmiechem.
Lingard spojrzał na niego zbliska.
— Czy pan przyjechał z kraju na tym jachcie? — zapytał.
— Ależ nie! Nie jestem właściwie oficerem jachtowym. Dostałem się na ten jacht prosto ze szpitala w Hongkongu. Przedtem byłem dwa lata na chińskiem wybrzeżu.
Zatrzymał się, poczem dodał szeptem wyjaśnienie:
— Uważa pan, służyłem na kliprach handlujących opium. Nie mam nic wspólnego z bronzowemi guzikami. Mój statek zostawił mię i potrzebowałem pracy. Wziąłem tę robotę, ale nie zależało mi specjalnie na tem aby wracać do domu. Taki jacht to nudziarstwo dla człowieka, który żeglował ze starym Robinsonem na Ly-ee-moon’ie. To był mój okręt. Słyszał pan o nim, panie kapitanie?