Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/035

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i zamiast tego rzekł: „miana“, wymawiając z lubością obie sylaby.
— W ciągu ostatnich piętnastu lat — ciągnął dalej — żeglowałem regularnie na dużych statkach linji wschodnio-indyjskiej. Czuję się bardziej u siebie tam w zatoce.
Wyciągnął rękę w ciemność ku północo-zachodowi i patrzył z natężeniem w tym kierunku, jakby mógł dojrzeć z pokładu tę zatokę Bengalską, gdzie — jak twierdził — czułby się o tyle bardziej u siebie.
— Przyzwyczai się pan szybko — mruknął Lingard, mijając swego pomocnika prędkim, rozkołysanym krokiem. Potem zawrócił i spytał ostro, idąc z powrotem:
— Mówił pan, że po zachodzie nie było nic widać na morzu?
— O ile mogłem dojrzeć, panie kapitanie. Kiedy o ósmej objąłem pokład, spytałem tego seranga czy co się nie pokazało; o ile zrozumiałem, odpowiedział, że akurat to samo jest na morzu co i przedtem, kiedy schodziłem o szóstej z pokładu. To morze bywa czasem bardzo puste, prawda, panie kapitanie? a tymczasem zdawałoby się, że o tej porze statki wracające z Chin do kraju powinny się trafiać często gęsto.
— Tak — rzekł Lingard — spotkaliśmy mało statków od czasu, gdy Pedra Branca została za rufą. Tak jest, morze było puste. Ale mimo wszystko, panie Shaw, to morze — nawet puste, — nie jest nigdy ślepe. Każda wyspa jest okiem. A teraz, odkąd nasza eskadra wyruszyła na chińskie wody —
Nie skończył zdania. Shaw włożył ręce do kieszeni i oparł się wygodnie plecami o pokrywę luki świetlnej.