Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/034

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zapach tytoniowego dymu. Iskra żarząca się niejednolicie zdawała się biec w ciemności przed okrągłym zarysem jego głowy. Nad masztami brygu kopuła czystych niebios pełna była świateł, które migotały jak gdyby pod wpływem potężnych oddechów, miotających tam wysoko płomieniami gwiazd. Zupełna cisza objęła pokłady, a gęste cienie zalegające statek miały wygląd tajnych zakątków, w których się kulą postacie, czekające w głuchem milczeniu na jakiś fakt decydujący. Lingard potarł zapałkę, aby zapalić cygaro; potężna jego twarz ze zmrużonemi oczami wystąpiła na chwilę z ciemności i znikła raptownie. Potem już dwie ciemne postacie i dwie czerwone iskry krążyły po rufie tam i z powrotem. Większe lecz bledsze i podłużne plamy światła od lamp kompasu leżały na mosiężnych okuciach steru i na piersi Malaja stojącego przy kole. Głos Lingarda, jakby niezdolny do opanowania olbrzymiej ciszy morza, zabrzmiał głucho i bardzo spokojnie, bez zwykłego głębokiego tonu.
— Niewiele się zmieniło, panie Shaw.
— Niewiele, panie kapitanie. Widzę już tylko wyspę — tę wielką — ciągle w tem samem miejscu. Przychodzi mi na myśl, że pod względem ciszy to jest psia oko-lica.
Rozciął na dwie części słowo oko-lica, przedzielając je dobitną pauzą. Takie ładne słowo. Zadowolony był z siebie, że przyszło mu na myśl. Ciągnął dalej:
— Więc — już od południa ta wielka wyspa —
— Carimata, panie Shaw — przerwał Lingard.
— Tak, panie kapitanie, właśnie — Carimata. Muszę zaznaczyć, że będąc obcym w tych stronach, nie wprawiłem się w te wszystkie —
Chciał powiedzieć „nazwy“, ale zatrzymał się