Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/028

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wola była wolą statku, myśl — impulsem; to on tchnął weń życie. Lingard czuł to wszystko niejasno, nie wyrażając nigdy tego uczucia w bezgłośnej formule myśli. Jedynem jego ukochaniem był ten statek, bryg o objętości trzystu czternastu tonn — całe królestwo!
A teraz władca chodził miarowo po pokładzie swego królestwa — barczysty, z gołą głową. Stąpał rozkołysanym krokiem, machając swobodnie ramionami, jak człowiek wyruszający w pole na piętnastokilometrową przechadzkę; ale co dwanaście kroków musiał nagle zawracać i iść z powrotem aż do poręczy.
Shaw założył ręce za pas i wparł się obu łokciami w burtę; zdawało się że spogląda na pokład między nogami. W rzeczywistości zaś wpatrywał się w domek z malutkim frontowym ogródeczkiem, zagubiony w labiryncie nadrzecznych ulic na wschodnim krańcu Londynu. Shawa męczyła trochę okoliczność, że nie mógł dotychczas zawrzeć znajomości ze swym synem liczącym osiemnaście miesięcy — i to właśnie wywołało odlot jego fantazji w mroczną rodzinną atmosferę. Lecz był to spokojny lot, po którym nastąpił szybki powrót. Nim upłynęły dwie minuty, Shaw znalazł się znów na brygu — „w pogotowiu“ — jak zwykle mawiał. Pysznił się tem, że jest zawsze „w pogotowiu“.
W stosunku do majtków był porywczy i szorstko się do nich odzywał. Każdemu ze swych zwierzchników okazywał na zewnątrz tyle uszanowania ile tylko potrafił, wewnętrznie zaś był z zasady wrogo względem nich usposobiony; tak rzadko który z kapitanów należał według niego do gatunku ludzi „w pogotowiu“.
Co się tyczy Lingarda, z którym pracował dopiero od niedawna — a dostał się na bryg w Madras Roads, rzuciwszy wskutek kłótni i bójki z kapitanem statek