Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/023

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jaka z busolą. Nagle targnął się w górę i rzekł ostro zachrypłym głosem:
— Ty tam — śpisz, czy co? Ster na drugą stronę. Statek się cofa.
Malaj, bez najlżejszej zmiany w rysach czy pozie, jak gdyby był bezdusznym przedmiotem, powołanym nagle do życia przez ukryty czar tych słów, obrócił szybko koło, przepuszczając szprychy między rękami; a gdy ruch ustał ze zgrzytliwym hałasem, ujął je znów i trzymał ponuro. Jednak po chwili zwrócił zwolna głowę ku ramieniu, spojrzał na morze i rzekł upartym tonem:
— Nie chwycić wiatr — niema droga.
— Nie chwycić, nie chwycić — to wszystko co wiesz — burknął marynarz o czerwonej twarzy. — Chwytaj ręka za ręką, mój Ali — ciągnął z nagłą pobłażliwością. — Za chwilę schwycisz wiatr, a wtedy ster będzie narychtowany jak trzeba. Rozumiesz?
Nieczuły wilk morski zdawał się nic nie słyszeć i nic nie rozumieć. Biały popatrzył z niesmakiem na niewzruszonego Malaja, obrzucił wzrokiem horyzont, spojrzał znów na sternika i rozkazał krótko:
— Z powrotem ster. Czy nie czujesz powiewu od rufy? Stoisz jak malowany.
Malaj obrócił znów szprychy ze wzgardliwem posłuszeństwem, a człowiek o czerwonej twarzy skierował się ku przodowi, mrucząc coś pod nosem, gdy przez otwartą lukę świetlną dobiegło go wołanie: „Hej, wy tam na pokładzie!“ Stanął jak wryty, a wyraz jego twarzy zmienił się raptownie na uważny i pełen uprzejmości.
— Jestem, panie kapitanie — rzekł, pochylając ucho ku otworowi.