Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 02.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— „Nie — już nic“ — wyrzekł i odprawił łódź lekkim ruchem ręki. Nie oglądałem się więcej na wybrzeże, pókim się nie znalazł na pokładzie szkunera.
— Słońce było już wówczas zaszło. Zmierzch wisiał nad wschodem, poczerniałe wybrzeże ciągnęło się w nieskończoność jak ciemny mur, który zdawał się być twierdzą nocy; zachodni widnokrąg był jednem wielkiem ogniskiem złota i szkarłatu, a na jego tle unosiła się duża, samotna chmura — ciemna i nieruchoma — rzucając sinopopielaty cień na wodę. Na wybrzeżu zobaczyłem Jima, patrzącego wślad za szkunerem, który ruszył z miejsca i sunął naprzód coraz prędzej.
— Dwaj półnadzy rybacy dźwignęli się z ziemi w chwili gdy odbiłem od brzegu; zapewne wylewali teraz skargi w uszy białego tuana, opowiadając o swem błahem, nędznem, uciśnionem życiu, a on słuchał i przejmował się ich sprawami do głębi — bo czyż to nie było cząstką jego szczęścia — „szczęścia co się nazywa“ — szczęścia, którego był godzien, jak mię o tem zapewniał? Tamtym ludziom — o ile mogę sądzić — szczęście również sprzyjało, i byłem pewien że ich wytrwałość na szczęście to zasługuje. Ciemnoskóre ciała Malajów rozpłynęły się na ciemnem tle dobrą chwilę przedtem, zanim straciłem z oczu ich opiekuna. Jim był biały od stóp do głów i widziałem go długo z twierdzą nocy za plecami, morzem u stóp i szczęśliwą sposobnością u boku... wciąż zakwefioną. A jakie jest wasze zdanie? Czy sądzicie, że zasłona jeszcze ją kryła? Ja nie wiem. Miałem wrażenie, iż biała postać Jima wśród spokoju wybrzeża i morza tkwi w samym środku nierozwiązalnej zagadki. Zmierzch