Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 02.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przeniknęła nawet do moich myśli, tak że drgnąłem na dźwięk jego głosu. — Mam Klejnot“.
— „Tak“ — szepnąłem.
— „Nie potrzebuję panu mówić, czem ona jest dla mnie — ciągnął dalej. — Pan widział sam. Zczasem ona zrozumie...“
— „Mam nadzieję — przerwałem.
— „Ona także mi wierzy — szepnął w zamyśleniu, a potem dodał zupełnie innym tonem: — Kiedy ja też pana zobaczę?“
— „Nigdy — chyba że się pan stąd wydostanie“ — odrzekłem, unikając jego spojrzenia. Nie wydał się tem zaskoczony; przez chwilę stał bardzo spokojnie.
— „Więc żegnam pana — rzekł po krótkiej chwili milczenia. — Może tak i lepiej“.
— Uścisnęliśmy sobie ręce. Poszedłem ku łódce, która czekała, oparłszy dziób o wybrzeże. Szkuner, z przywiązanym żaglem głównym i kliwrem wyciągniętym na stronę nawietrzną, tańczył po fioletowem morzu; żagle zabarwiły się na różowo.
— „Czy pan prędko wraca do kraju?“ — zapytał Jim w chwili, gdy przestępowałem przez burtę.
— „Mniej więcej za rok — jeśli będę żył“ — odrzekłem. Zagięcie dziobu zgrzytnęło o piasek, łódka znalazła się na wodzie, mokre wiosła błysnęły i zagłębiły się po raz pierwszy, drugi. Jim, stojący na skraju wody, podniósł głos:
— „Niech pan im powie...“ — zaczął.
— Dałem znak ludziom, aby przestali wiosłować i czekałem z zaciekawieniem. Powiedzieć — komu? Słoneczna tarcza, zanurzona do połowy, tkwiła w wodzie nawprost Jima, widziałem czerwony blask w jego oczach, gdy patrzył na mnie bez słowa.