Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 02.djvu/097

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wającego snu. Pytałem jej, czego się lęka? Przecież wie że Jim jest silny, szczery, mądry, odważny. Jest taki doprawdy. Bezwzględnie. Jest nawet czemś więcej. Jest wielki — niezwyciężony — lecz świat go nie potrzebuje, zapomniał o nim, a nawet nie chce go znać.
— Zamilkłem; cisza nad Patusanem była wielka, i słaby, suchy odgłos wiosła — uderzającego o bok czółna gdzieś na środku rzeki — pogłębiał ją w nieskończoność.
— „Dlaczego? — szepnęła. Poczułem wściekłość podobną do tej, jaka ogarnia człowieka podczas ciężkiej walki. Upiór usiłował wyśliznąć się z moich ramion. Dlaczego? — zapytała głośniej — proszę mi powiedzieć! — A gdy wciąż milczałem zmieszany, tupnęła nogą jak rozpieszczone dziecko: — Dlaczego? Niechże pan mówi!“
— „Chce pani wiedzieć?“ — zapytałem z furją.
— „Tak!“ — krzyknęła.
— „Ponieważ zbyt mało jest wart“ — rzekłem brutalnie.
— Zapadła na chwilę cisza; spostrzegłem że ognisko na drugim brzegu pojaśniało, rozszerzając krąg swego blasku jak zdumione spojrzenie, poczem skurczyło się nagle do rozmiarów mniejszych niż łebek od szpilki. Przekonałem się jak blisko stała dziewczyna, dopiero gdy chwyciła mnie palcami za ramię. Nie podnosząc wcale głosu, wyraziła nim bezmiar zjadliwej pogardy, goryczy i rozpaczy:
— „Powiedział mi zupełnie to samo... Pan kłamie!“
— Ostatnie dwa słowa krzyknęła w narzeczu krajowców.