Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 02.djvu/093

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

coś o tem? — rzekłem. Nie było odpowiedzi. — Co on pani mówił takiego?“ — nalegałem.
— „Myśli pan, że mogę panu powtórzyć? Skądże mam wiedzieć? Skąd mam to wszystko zrozumieć? — krzyknęła w końcu. Coś się poruszyło; zdaje mi się że załamała ręce. — Jest jakaś rzecz, której on nie może zapomnieć“.
— „Tem lepiej dla pani“ — rzekłem posępnie.
— „Co to jest? Co to takiego? — W jej błagalnym tonie była niesłychana siła wyrazu. — On mówi, że się raz przeląkł. Jakże mam mu uwierzyć? Nie jestem szalona aby temu uwierzyć. Wy wszyscy coś pamiętacie! Wy wszyscy wracacie do czegoś. Co to takiego? Niech mi pan powie! Co to za rzecz? Czy to jest żywe czy martwe? Nienawidzę tego czegoś. Jest okrutne! Czy to ma twarz i głos — to nieszczęście? Czy on to zobaczy — czy usłyszy? Może we śnie, kiedy mnie widzieć nie może; a wówczas wstanie i pójdzie. Ach! Nigdy mu nie przebaczę. Moja matka przebaczyła — ale ja — nigdy! Czy to będzie znak — czy wezwanie?“
— Byłem świadkiem rzeczy zadziwiających. Nie dowierzała nawet jego snom — i zdawała się myśleć, że będzie mógł jej powiedzieć, dlaczego! Taksamo biedny śmiertelnik, oczarowany wdziękiem jakiejś mary, usiłowałby wydrzeć innej marze potężną tajemnicę praw, które tamten świat sobie rości do odcieleśnionych dusz błądzących wśród namiętności tej ziemi. Miałem wrażenie że grunt, na którym stoję, rozpływa mi się pod nogami. A przytem było to takie proste; lecz jeśliby mogło się zdarzyć, aby duchy — wywołane przez nasze trwogi i niepokoje — musiały ręczyć wzajemnie za swą wierność przed nieszczęsnymi czarownikami, którymi jesteśmy — to właśnie ja —