Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

latuje z mgły tuż pod zagięcie dziobu łódka nawpół zalana wodą, wśród bryzgów górujących nad masztem, z dwoma struchlałymi negrami na belkach dna i wrzeszczącym czartem u sterownicy: „Hej, hej! Tam na statku! Hej, hej! Kapitanie! Tu firma Egström i Blake pierwsza pana wita! Hej, hej! Egström i Blake! Hallo! Hej! Huhuhu!“ Daje kopniaka negrom — skraca żagle — jednocześnie uderza szkwał — a ten warjat pędzi, okrzykując się, ku dziobowi i wrzeszczy abym dodał żagli, to on mnie wprowadzi do portu — istny djabeł, nie człowiek. Nigdy w życiu nie widziałem, aby kto tak łódź prowadził. Chyba nie mógł być pijany, co? Taki spokojny chłopak, mówił takim cichym głosem, kiedy się dostał na pokład, a czerwienił się jak dziewczyna...“ Mówię panu, panie kapitanie, nikt nie mógł Jima ubiec, kiedy chodziło o zdobycie dla nas nowego statku. Inni dostawcy okrętowi zachowywali tylko poprostu swych dawnych klientów, i...“
— Wzruszenie przygniotło Egströma.
— „Doprawdy, zdawało się że nie wahałby się puścić ze sto mil na morze w starym bucie, byle tylko capnąć statek dla firmy. Gdyby interes był jego własny i chodziło o wyrobienie sobie klienteli na samym początku, nie mógłby na więcej się zdobyć. A teraz... nagle... w taki sposób! Pomyślałem sobie: Oho! chce wyśrubować pensję — o to mu chodzi z pewnością. „Dobrze, Jimmy“, mówię, „ale poco te wszystkie termedje? Niech pan wymieni poprostu cyfrę. Byle nie przesadzoną“. Spojrzał na mnie, jakby chciał przełknąć coś, co mu utkwiło w gardle. „Nie mogę tu zostać“. „Cóż to za kawał u licha?“ pytam. Potrząsnął głową i widziałem po jego oczach, panie kapitanie, że już tak jakby go nie było. Więc jak ja