Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wymyślać swemu wspólnikowi z pewnego rodzaju pogardliwą i żałosną wściekłością. Hałas nieustannego łajania był niejako częścią sklepu, jakby należał do inwentarza; nawet obcy ludzie przestawali wnet nań uważać, czasem tylko ktoś mruknął: „A to piła“, lub wstał nagle i zamknął drzwi od „salonu“. Sam Egström, wychudły, ociężały Skandynaw o olbrzymich, jasnych bokobrodach, wiecznie czemś zajęty, wydawał polecenia, sprawdzał paczki, wystawiał rachunki lub pisał listy w sklepie, stojąc przy pulpicie, i wogóle zachowywał się w tym hałasie niby człowiek głuchy jak pień. Od czasu do czasu wyrzucał z siebie machinalnie „szszsz“ udręczonym tonem; nie wywierało to żadnego skutku, którego się też nikt nie spodziewał.
— „Bardzo tu są przyzwoici w stosunku do mnie — rzekł Jim. — Blake trochę jest ordynarny, ale Egström to przyzwoity facet. — Podniósł się szybko i podszedł miarowym krokiem do teleskopu, który stał na trójnogu, zwrócony w stronę przystani. Jim przytknął do niego oko. — Oto właśnie ten statek, który od samego rana był unieruchomiony przez ciszę; dostał teraz wiatr i wjeżdża do portu — rzekł cierpliwie. — Muszę jechać na jego spotkanie“. — Uścisnęliśmy sobie ręce w milczeniu i Jim zwrócił się ku drzwiom.
— „Jimie! — krzyknąłem. Obejrzał się z ręką na klamce. — Pan... pan... to tak jakbyś pan odrzucił majątek!“ — Wrócił do mnie ode drzwi.
— „Taki kochany staruszek — rzekł. — Jakże ja mogłem? Jak mogłem... — Wargi mu drgnęły. — Tutaj to jest wszystko jedno.“
— „Doprawdy, pan jest...“ zacząłem i szukałem odpowiedniego słowa, ale nim sobie zdałem sprawę iż niema wyrazu, któryby się tu nadał, Jima już nie