Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/092

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

głosu ostrzegło mię, abym się miał na baczności. Śledziłem Jima. Było to bardzo podobne do spotkania w lesie, tylko wynik tego spotkania był bardziej niepewny, ponieważ Jimowi nie mogło chodzić o moje życie ani też pieniądze — o nic cobym mógł mu poprostu oddać, lub czegobym bronił z czystem sumieniem.
— „Pan twierdzi, że pan się do mnie nie odzywał — rzekł bardzo ponuro. — Ale ja słyszałem“.
— To jakaś pomyłka — odparłem, nie mając pojęcia co o tem myśleć i nie przestając patrzeć na Jima. Śledziłem jego twarz, jakgdybym śledził niebo ciemniejące przed uderzeniem piorunu, gdy mierzchnie stopniowo, nieuchwytnie, a mrok pogłębia się tajemniczo wśród ciszy dojrzewającego wybuchu.
— „O ile wiem, nigdym przy panu ust nie otworzył — odrzekłem, co było najzupełniejszą prawdą. Bezsens tego spotkania zaczynał mię trochę złościć. Uderza mnie teraz, iż nigdy w życiu nie byłem tak bliski bójki — dosłownie; bójki na pięści. Miałem chyba jakieś mgliste przeczucie, że ta ewentualność wisi w powietrzu, choć Jim nie groził mi bynajmniej. Przeciwnie, zachowywał się z dziwną biernością — rozumiecie? ale wyglądał ponuro, i choć nie był wyjątkowo rosły, wyglądał jakby mógł ścianę rozwalić. Najbardziej uspokajającą oznaką, jaką w nim zauważyłem, było coś w rodzaju powolnego, głębokiego namysłu, który uznałem za hołd dla oczywistej szczerości mego głosu i zachowania. W sądzie sprawa o napad szła swoim trybem. Pochwyciłem słowa: „No więc — bawół — kij — przejęty okropnym strachem“...
— „Co pan sobie właściwie myślał, żeby się tak