Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

minika nawet się tego nie domyślał. Kiedy znów wyszedłem na pokład, Dominik stał zwrócony ku brzegowi i wpatrywał się weń z pod swego kaptura. Przylądek Creux zamykał widok przed nami. Na lewo rozległa zatoka, o wodzie dartej i miotanej przez wściekłe szkwały, wydawała się pełna dymu. Za rufą niebo wyglądało groźnie.
Zobaczywszy mię, Dominik spytał natychmiast flegmatycznym głosem, co się stało. Podszedłem blisko do niego, i siląc się na wygląd możliwie obojętny, powiedziałem mu półgłosem że zamek wyłamany a pieniędzy niema ani śladu. Wczoraj wieczorem jeszcze tam były.
— A co pan chciał z niemi zrobić? — zapytał, trzęsąc się cały.
— Naturalnie, że przywiązać je naokoło pasa — odrzekłem, słysząc ze zdumieniem, że Dominik szczęka zębami.
— Przeklęte złoto! — mruknął. — Ciężar pieniędzy byłby może pana kosztował życie. — Wstrząsnął się. — Niema teraz czasu o tem mówić.
— Jestem gotów.
— Jeszcze nie. Czekam żeby ten szkwał ustał — wymruczał. Przeszło kilka minut ciężkich jak ołów.
Szkwał minął wreszcie. Ścigający nas statek, ogarnięty czemś w rodzaju mrocznej trąby powietrznej, znikł nam z oczu. Tremolino dygotał i pędził naprzód. Ląd przed dziobem znikł również; wyglądało to jakbyśmy zostali sami na świecie składającym się z wody i wichru.
Prenez la barre, monsieur — przerwał nagle ciszę Dominik surowym głosem. — Niech pan weźmie sterownicę. — Nachylił kaptur do mego ucha. — Statek należy do pana. Własnemi rękami musi pan za-