Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zwracać uwagę na kolegów i wogóle na wszystko. Mieli oczy tylko dla smukłej sylwetki w kształcie kolumny za naszą rufą i tylko o niej myśleli. Dostrzegało się już jej kołysanie. Przez chwilę była olśniewająco biała, potem rozpłynęła się zupełnie wśród szkwału aby ukazać się znów, prawie czarna, podobna do słupa tkwiącego pionowo na tle sinej chmury. Od chwili kiedyśmy ją dostrzegli, nie zbliżyła się do nas ani na jotę.
— Nie dopędzi nigdy Tremolina — rzekłem w radosnem uniesieniu.
Dominik nie patrzył na mnie. Rzekł słusznie choć z roztargnieniem, że zła pogoda sprzyja ścigającemu nas statkowi. Okręt strażniczy był trzy razy większy od Tremolina. Należało utrzymać się w tej samej odległości do zmierzchu, co bynajmniej nie było trudne, a potem pójść dalej na morze i rozważyć nasze położenie. Lecz wyglądało na to, że myśli Dominika potykają się w mroku jakiejś nierozwiązanej zagadki; zamilkł niebawem. Pędziliśmy spokojnie żagiel w żagiel. Przylądek San Sebastian, prawie nawprost nas, jakby się cofał wśród szkwału, poczem wychodził znów na nasze spotkanie, coraz wyraźniejszy w przerwach między zlewami.
Co do mnie, nie byłem wcale pewien że ten gabelou (jak nasi ludzie nazywali go obelżywie) wogóle nas ściga. Sprzeciwiałyby się temu morskie warunki, to też wyraziłem nadzieję, że statek strażniczy zmienia poprostu swe stanowisko bez żadnych złych zamiarów. Na to Dominik raczył odwrócić głowę.
— Mówię panu że on nas ściga — zapewnił posępnie, rzuciwszy krótkie spojrzenie w stronę rufy.
Nie wątpiłem nigdy o zdaniu Dominika. Ale przy całym zapale neofity i dumnie pojętnego ucznia, byłem