Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skiego nadburcia. Dominik trwał więcej niż pół godziny w rozkołysanym bezruchu, wyrażającym skupioną, baczną czujność i wreszcie opuścił się na pokład tuż przy mnie. W głębi mniszego kaptura oczy jego połyskiwały dzikim wyrazem, który mię zdumiał. Wyrzekł tylko te słowa:
— Chyba po to znalazł się tutaj, żeby zmyć świeżą farbę ze swoich rej.
— Co? — krzyknąłem, zerwawszy się na kolana. — To statek strażniczy?
Nieustanny majak uśmiechu pod korsarskiemi wąsami Dominika stał się jakby wyraźniejszy — zupełnie rzeczywisty, posępny, prawie dostrzegalny przez mokry, rozfryzowany zarost. Sądząc z tego objawu musiał Dominik szaleć z wściekłości. Ale jednocześnie widziałem że jest zaskoczony, i to odkrycie dotknęło mnie w przykry sposób. Dominik zaskoczony! Oparty o nadburcie, wpatrywałem się długi czas poprzez rufę w szary słup, który stał na naszym kursie, chwiejąc się lekko, ciągle w tej samej odległości.
A tymczasem Dominik, czarny i zakapturzony, przysiadł ze skrzyżowanemi nogami na pokładzie tyłem do wiatru, trochę podobny do arabskiego wodza w burnusie, siedzącego na piasku. Nad nieruchomą jego postacią chwast na sznureczku u sztywnego końca kaptura chwiał się bezładnie wśród sztormu.
W końcu przestałem się wpatrywać w deszcz gnany wiatrem i przykucnąłem obok Dominika. Byłem rad, że ów okręt okazał się statkiem strażniczym. Nie należało mówić głośno o jego pojawieniu się, lecz wkrótce między dwiema chmurami napchanemi gradem promień słońca padł na jego żagle, i nasi ludzie rozpoznali sami co to za statek. Zauważyłem, że od tej chwili przestali