Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wyglądała jak ciasno obciągnięta i przylepiona bezpośrednio do grubych kości. Wprawdzie Cezar był zbudowany normalnie, lecz nie widziałem nigdy i nie mógłbym sobie wyobrazić kogoś, ktoby zbliżał się bardziej do tego, co rozumiemy zwykle przez słowo „potwór“.
Nie wątpię, że źródło tego wyrażenia było właściwie moralne. Beznadziejnie, do gruntu znieprawiona natura wyrażała się w fizycznych rysach, z których każdy osobno nie miał właściwie nic przerażającego. Człowiek sobie wyobrażał, że Cezar musi być zimny i lepki w dotknięciu jak wąż. Najlżejszy zarzut, czy najbardziej usprawiedliwiona i łagodna nagana wywoływała mściwe spojrzenie, zły skurcz cienkiej górnej wargi i nienawistne warknięcie, które Cezar łączył zwykle z przyjemnym dźwiękiem zgrzytających zębów.
Raczej dla tych jadowitych min niż dla kłamstw, czelności i lenistwa wuj Cezara powalał go na ziemię. Nie trzeba jednak myśleć, że było to coś w rodzaju brutalnej napaści. Krzepkie ramię Dominika zataczało powoli, z godnością, szeroki poziomy gest, a Cezar przewracał się nagle jak kręgiel — co było bardzo zabawne. Ale upadłszy, wił się po pokładzie, zgrzytając zębami w bezsilnej wściekłości — co było wręcz ohydne. Nieraz zdarzało się także iż znikał zupełnie — co było zastraszające. To jest ścisła prawda. Czasem pod takim majestatycznym szturchańcem Cezar przewracał się i znikał. Wlatywał na łeb na szyję w otwarte luki, w paki do węgla, za stojące beczki, zależnie od miejsca gdzie wypadło mu się zetknąć z potężnem ramieniem wuja.
Raz — a było to w starym porcie, bezpośrednio przed ostatnią podróżą Tremolina — znikł tak za burtą, ku memu niezmiernemu przerażeniu. Dominik gawędził ze mną na rufie o naszych sprawach, a Ce-