Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiosła między pierwszą a drugą łodzią, a śmierć zbliżała się według wszelkiego prawdopodobieństwa jako trzeci groźny zawodnik na szczycie najbliższej gładkiej fali. Otwory ściekowe brygu bulgotały wszystkie razem łagodnie, gdy woda wznosząca się u burty cofała się sennie z lekkim szumem, jakby igrając wokół niewzruszonej skały. Nadburcie było zniesione na dziobie i rufie, i widziało się nagi pokład, zanurzony głęboko jak tratwa, ogołocony na czysto z łodzi, masztów, nadbudówek — ze wszystkiego prócz haków w pokładzie i pomp. Objąłem jednem spojrzeniem ten ponury widok, w chwili gdy zbierałem siły aby pochwycić ostatniego człowieka opuszczającego statek, kapitana, który dosłownie opadł w moje ramiona.
Był to ratunek niesamowicie cichy — bez żadnego okrzyku, bez jednego wypowiedzianego słowa, bez gestów i znaków porozumiewawczych, bez świadomej wymiany spojrzeń. Aż do najostatniejszej chwili ludzie na pokładzie tkwili u pomp, z których tryskały dwa jasne strumienie wody na gołe nogi rozbitków. Brunatna ich skóra przeglądała przez podarte koszule; dwie małe gromadki półnagich obszarpańców nieustannie gięły się w pas jedna przed drugą w pracy, od której grzbiety ledwie nie pękły — w górę i w dół; tak byli tem pochłonięci że nie mieli czasu spojrzeć przez ramię na pomoc, która się do nich zbliżała. Gdyśmy dotarli w pędzie do brygu, pozornie niezauważeni, jakiś głos zawył ochryple raz jeden, rzucając rozkaz, a potem — tak jak stali bez czapek, mrugając błędnie czerwonemi powiekami, z solą zasychającą szaremi pręgami w zmarszczkach i fałdach zarośniętych, wynędzniałych twarzy — porwali się od rękojeści pomp, potykając się,