Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzień aby tchnąć na statek leciutko jak śpiące dziecię. Wrzawa wywołana przez nasze podniecenie zamarła, i żywy nasz okręt, słynny z tego że nie tracił sterowności ani na chwilę, póki był powiew wystarczający dla utrzymania piórka w powietrzu, sunął bez szmeru, niemy i biały jak duch, ku okaleczonemu i rannemu bratu, z którym zetknął się w chwili jego śmierci, wśród rozsłonecznionej mgły spokojnego dnia na morzu.
Z lornetką jakby przyrośniętą do oczu, kapitan rzekł drżącym głosem:
— Powiewają do nas czemś tam na rufie. — Położył gwałtownie szkła na luce świetlnej i jął chodzić po tylnym pomoście. — Koszulą czy też flagą — wykrzyknął niecierpliwie. — Nie mogę rozróżnić... Jakimś tam parszywym łachmanem!
Zaczął znów chodzić po rufówce tam i z powrotem, spoglądając od czasu do czasu na barjerę, aby się przekonać jak prędko się posuwamy. Jego nerwowe kroki rozlegały się wyraźnie wśród ciszy panującej na statku; nasi ludzie wpatrzeni w jedną stronę ani drgnęli w swem zapamiętaniu.
— Nic z tego! — wykrzyknął nagle kapitan. — Spuścić łodzie natychmiast! Łodzie na wodę!
Nim skoczyłem do swojej, wziął mnie na stronę jako niedoświadczonego młodzika i rzekł ostrzegawczo:
— Jak pan się znajdzie przy statku, niech pan uważa, żeby was z sobą nie zabrał. Rozumie pan?
Szepnął to poufnie, aby żaden z ludzi u fałów nie słyszał — a ja się zgorszyłem. „Mój Boże, jakże można w podobnych okolicznościach myśleć o niebezpieczeństwie!“ wykrzyknąłem w duchu, gardząc taką zimnokrwistą ostrożnością.